6/2000
Świadkowie odchodzącego wieku

Ostatni dzień grudnia bieżącego 2000 roku zamyka wiek dwudziesty a jednocześnie także drugie tysiąclecie. U progu dwudziestego pierwszego wieku nie tylko wcześniejsze dzieje, ale także okres Polski Ludowej i niemal już 11 lat III Rzeczpospolitej staje się historią. Zwłaszcza młodzież wiedzę na ten temat zdobywa z podręczników lub relacji ludzi starszych. Właśnie to co oni mówią ma wymiar szczególny, bo przecież byli świadkami odchodzącego wieku. To, o czym inni czytają przeżyli na własnej skórze.

W Sierpcu żyją 54 osoby urodzone w początkach dwudziestego wieku do 1910r. włącznie. Najstarszy mieszkaniec naszego miasta urodził się w 1902r. Spośród tych, którzy przyszli na świat w 1910r. dożyło do dnia dzisiejszego 13 osób. Dziewięćdziesięciolatkowie, zgodnie z ogólnymi tendencjami to w przewyższającej części płeć żeńska. W grupie sierpeckich seniorów mamy prawie dokładnie dwukrotnie więcej kobiet niż mężczyzn, jest ich tylko 17, podczas gdy pań żyje 37. Ale najstarszy Sierpczanin to mężczyzna i to podobno, mimo swoich 98 lat, trzymający się całkiem dobrze. Wiele innych osób również zachowało, jak na podeszły wiek, przyzwoitą kondycję. Pamiętają dawno przeżyte wydarzenia i chętnie o nich mówią. Oddajmy więc im głos.

Roman Michalski, przed wojną nauczyciel wiejski, po II wojnie światowej nauczyciel i dyrektor liceum w Sierpcu:

Roman Michalski w Słonimie - z żoną Wiktorią (w czasie ćwiczeń wojskowych). 1938 r.

Polacy na ogół za naturalne uznawali panowanie cara. Jego portret wisiał w domach na honorowym miejscu, a w kościołach śpiewano "Boże cara chranij". Prawda że taki był przykaz, ale nie spotykał się on u większości społeczeństwa, zwłaszcza chłopstwa, ze sprzeciwem. W czasie I wojny światowej zresztą nawet we Włocławku, gdzie wówczas mieszkałem, o Rosjanach mówiono "nasi", a stosunek do legionów, kojarzonych z Niemcami był niechętny, a nawet wrogi. Dopiero w 1920r. gdy wojska bolszewickie szybko zaczęły opanowywać coraz nowe terytoria niepodległej już Polski, nastąpiła konsolidacja społeczeństwa. Obawa przed utratą dopiero co odzyskanej suwerenności przyspieszyła kształtowanie się świadomości narodowej i spowodowała połączenie wszystkich sił, by stawić opór wrogowi.

Wacław Mazurowski, ruchliwy "wielozawodowiec" i działacz społeczny:

Na naszej ziemi, która ciągnie się od młyna Kłobukowskiego w kierunku Dąbrówek, bolszewicy rozłożyli swój obóz. Plony zostały zniszczone, zdeptana koniczyna, siano zjedzone, krowy wybite, konie zabrane z ojcem na podwodę. W zamieszaniu wojennym ojcu udało się uciec i wrócić do domu, a konie przepadły.

Były to bardzo ciężkie czasy. Panowała bieda. Ludzie chodzili w drewnianych trepach. Mieszkali w wielkiej ciasnocie. W jednym domu gnieździło się po sześć, siedem rodzin, po pięcioro - sześcioro w jednym pomieszczeniu. Zasiedlone były wszystkie poddasza i sutereny. Mój ojciec wynajął w naszym domu na Kilińskiego mieszkania trzem Żydom, a pokój frontowy Wrońskiemu, komendantowi policji. Do jego awansu ja się przyczyniłem. Szedłem do roboty przez pola, patrzę, leży worek, strasznie ciężki, potem drugi. Powiedziałem Wrońskiemu, a kiedy on zaczął poszukiwania okazało się, że u Lejego w życie było 6 worów z futrami i srebrem, skradzionych gdzieś w majątku na Pomorzu. Za wykrycie tej kradzieży Wroński został awansowany. Wtedy wyprowadził się od nas i wynajął duże mieszkanie. Ale takich co im się powiodło nie było tak dużo a biednych żyło w Sierpcu niemało. Bezrobotni siedzieli na schodach pod sądem. Zawsze siedziało ze dwudziestu albo trzydziestu chłopów i czekało aż ich ktoś wynajmie. Jak ojciec brał ich do maszyny to płacił po 2 zł. za dniówkę. Zatrudniani też byli do różnych dorywczych robót np. przy rozładunku. A wszystko drogo kosztowało np. kilogram cukru 1 zł, kilogram zwykłej kiełbasy 80gr.

Ludzie żeby się ratować przed głodem kradli ziemniaki z pola i zbierali kłosy. Kobiety kładły je do fartucha, a potem w worki i mieliły.

Henryk Chojnacki, zawodowy wojskowy:

Henryk Chojnacki po Szkole Podchorążych (początek lat trzydziestych)

Po odzyskaniu niepodległości całe miasto wyglądało bardzo ubogo. W początkach lat dwudziestych zaczęto instalować światło elektryczne. Był to rok może 1923 lub 1924. Prąd dla miasta pobierano z młyna Jakuba Rudowskiego, który nie wykorzystywał całej mocy, a potem z elektrowni usytuowanej na zapleczu siedziby straży pożarnej. Najpierw elektryfikacją objęto tylko część miasta i włączano światło od zmroku do rana. A wysokość opłaty ustalano w zależności od ilości żarówek posiadanych przez użytkowników. Po wodę chodziło się do pompy. Główne ulice zostały wyłożone brukiem, ale nie wszystkie zostały utwardzone. Trochę drobniejszymi kamieniami wyłożono chodniki. A w przejściach gdzie zabrakło bruku, położono po prostu deski. W okresie deszczowym, gdy na taką luzem rzuconą deskę stanęło się z jednej strony, z drugiej unosiła się do góry, a gdy opadała z powrotem na ziemię, tryskała do góry fontanna błota.

Jadwiga Adamska, "przy mężu":

Mieliśmy mały domek w Borkowie Wielkim. Stał przy figurze św. Mikołaja. Mąż był szewcem. Buty wtedy niemało kosztowały i ludzie nosili je dopóki się całkiem nie rozpadły. Młodsze dziecko dostawało buty po starszym a jak już z nich wyrosło przekazywało jeszcze młodszemu. Takie obuwie miało nie tylko zdartą podeszwę ale pęknięcia i dziury w przyszwach przez które przeciekała woda. Ludzie przynosili je do naprawy. Mąż przyszywał łatkę nieraz niejedną i właściciel nosił dalej. A latem przeważnie się chodziło boso. Nawet ostre rżysko nie przeszkadzało, bo nogi przywykły do niewygody. Skóra na stopach była zahartowana i twarda. Nawet do kościoła dużo ludzi, przeważnie kobiety, chodziły z butami w ręku. Zakładały je dopiero przed kościołem.

Z leczeniem też nie było łatwo. Trzeba było płacić lekarzowi, a leki też drogo kosztowały. Kto nie miał pieniędzy sam się leczył domowymi sposobami. Ludzie znali działanie niektórych ziół a czasem korzystali z rady znachorów. Podobno był taki w Siemiątkowie, co przyjmował chorych. Inaczej też aniżeli teraz ludzie się żywili. Przeważnie jadali zacierki z ziemniakami na rozwodnionym mleku, albo na wodzie trochę okraszone słoniną, a w poście podlane kwasem z kapusty kiszonej. W wielu domach nawet chleba brakowało. Tylko w święta jadło się z pełna i na weselach było dużo lepszego jedzenia. Gospodarze podawali sos, kotlety, kapustę, wędliny. Między głównymi posiłkami roznosili na rzeszocie (rodzaj sita) ciasto drożdżowe.

Roman Michalski :

W 1928r. zostałem mianowany nauczycielem wiejskiej szkoły. Była to mała czterooddziałowa szkoła jednoklasowa. Lekcje prowadzono jednocześnie z dwiema klasami: z pierwszą i drugą, gdzie nauka trwała 2 godziny a następnie z trzecią i czwartą, gdzie lekcje trwały 3 godziny. Pracując z dwiema grupami dzieci jednocześnie, nauczyciel tak organizował zajęcia, by wtedy gdy jedna z nich wykonywała ćwiczenia, przez niego zadane, z drugą omawiał przewidziany na dany dzień materiał i odpytywał uczniów. Droga do szkoły wyżej zorganizowanej nie należała do łatwych. Dzieci zdolniejsze, które nie chciały zakończyć edukacji na ukończeniu jednoklasówki, musiały chodzić do szkoły oddalonej często wiele kilometrów. Bez względu na mróz czy śnieg, bo rzadko kto mógł sobie pozwolić na opłacenie stancji. Szkoły siedmioklasowe istniały tylko w większych miejscowościach, zwłaszcza w miastach - m.in. oczywiście w Sierpcu.

Zbigniew Kubiński, nauczyciel:

Dziadkowie Zbigniewa Kubińskiego - Stefania i Michał Rosiccy z dziećmi (1909 r.)

Rowerów wtedy prawie nie znano. Kiedyś wspominał ojciec, że jeździł na rowerze w czasach gdy wehikuł ten należał do rzadkości. Jechał raz przez wieś, jakaś kobieta szła drogą niosąc wiadra z wodą. Ujrzawszy dziwny pojazd z siedzącym na nim mężczyzną, poruszający się do tego z niewiarygodną szybkością, rzuciła wiadra i zaczęła uciekać wołając : "ludzie, diabeł jedzie!"

Roman Michalski :

Pozycja nauczyciela w okresie międzywojennym była wysoka, zwłaszcza na wsi, ksiądz i nauczyciel to były autorytety. Oczywiście nie działo się to bez powodu, nauczyciele starali się naprawdę dużo z siebie dać. A inspektor szkolny kierując swego podwładnego do określonej miejscowości brał pod uwagę potrzeby środowiska, w którym miał on pracować i jego osobiste predyspozycje i możliwości. Tak więc nauczyciele nie tylko przekazywali wiedzę, ale budowali remizy, organizowali teatrzyki i w ogóle życie kulturalne, mieli wpływ na wszystko co ważnego działo się w środowisku. W naszym powiecie tacy ludzie jak Marian Lewandowski z Kosemina, czy Stanisław Magiera z Koziebród doskonale się w tej sytuacji sprawdzili. O Magierze mówiono, że kierował całą gminą. Duży nacisk w międzywojennej szkole kładło się na wychowanie patriotyczne. Budzenie miłości do ojczyzny, szacunku dla reprezentujących ją władz, stało się czymś oczywistym. Treściami tymi przesycone były wiersze i czytanki, wykorzystywane do nauki języka polskiego podręczniki do historii i teksty piosenek.

Zbigniew Kubiński :

Śpiewaliśmy piosenki dumni ze swego Marszałka, który wywalczył przecież ze swymi legionistami wolną Polskę, a później dał łupnia bolszewikom, a z portretów wiszących na ścianie po obu stronach Orła Białego patrzyli na nas : z jednej strony Komendant o marsowym obliczu, z sumiastym wąsem, z drugiej nasz dostojny prezydent - Ignacy Mościcki. Byłem przekonany, że są oni gwarantami niepodległości naszego państwa, godnymi reprezentantami najdzielniejszego, najbardziej bohaterskiego i najszlachetniejszego narodu na świecie, jakim jest naród polski.

Henryk Chojnacki :

Dostęp do szkolnictwa powszechnego był bezpłatny, ale nauka w gimnazjum drogo kosztowała. Niewiele rodzin mogło na to sobie pozwolić. Była nas w klasie spora gromadka, chyba około czterdzieścioro. Po jednej stronie dziewczęta, po drugiej chłopcy, ale przeważnie córki i synowie urzędników, bogatych rzemieślników, kupców i jeden syn ziemianina, a tylko jeden syn chłopa. Nie było nikogo z rodziny robotniczej.

Wacław Mazurowski :

Było nas sześcioro dzieci. Na pensję Anny Piniarowicz rodzice zapisali tylko jedną z sióstr, bo opłaty nie pozwalały kształcić więcej dzieci. Chowaliśmy 5-6 krów, ze 60 kur, świniaki. Dochód z tego szedł na pensję. Tam wszystko musiało być jak trzeba. Odpowiedni strój, wygląd. Kiedy szła ze swoją klasą i wychowawczynią na wycieczkę, ja, smarkaty wtedy siurek, biegłem za nią na bosaka. Była ona niezadowolona z tego, udawała, że mnie nie widzi. Właśnie ta siostra, Janina, z męża Czajkowska, zmarła w tym roku, w końcu listopada. Miała 94 lata.

Henryk Chojnacki :

Henryk Chojnacki (pierwszy z lewej) z matką i rodzeństwem (6 VIII 1916 r.)

Dwukrotnie przerywałem naukę w gimnazjum, z powodu braku pieniędzy na czesne. Była to niebagatelna suma - 50 zł miesięcznie. Pieniądz miał wtedy dużą wartość. Robotnik pracował nawet za 90 gr. dziennie. Myślałem, że nie ukończę gimnazjum. Ale nadarzyła się dobra okazja. Szkoła potrzebowała sprzętów do wyposażenia klas. Mój ojciec, stolarz, zrobił więc stoliki i taborety, podstawę do katedry i tak w ten sposób uregulował czesne. Maturę zdawałem razem z Bolkiem Kozłowskim, bratem profesora matematyki w Sierpcu - Stanisława . Później odbyłem z nim studia w trzyletniej szkole podchorążych. Inny mój kolega, major Teodor Paszke, syn sierpeckiego pastora jeszcze żyje, mieszka w Londynie i jest honorowym archiwistą Instytutu Marszałka Józefa Piłsudskiego.

Gdyby nie kłopoty z opłatami, gimnazjum kojarzyłoby mi się z bardzo przyjemnymi wspomnieniami. Uprawiałem sport - lekkoatletykę, pływanie, śpiewałem partie solowe w szkolnym chórze, uczestniczyłem w przedstawieniach szkolnych.

Wacław Mazurowski :

Miałem szesnaście lat i poszedłem na ochotnika do wojska, do 11-go Pułku Ułanów do Ciechanowa. Do Sierpca wróciłem, kiedy miałem 18 lat. Wtedy wstąpiłem do Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Męskiej i zapisałem się do chóru. Potem księża wzięli mnie na instruktora Akcji Katolickiej dekanatu sierpeckiego. Objeżdżałem wtedy po kilka okolicznych stowarzyszeń dziennie na rowerku. Prowadziłem ćwiczenia sportowe z dziećmi i młodzieżą , a później po skończeniu kursu rolniczego zakładałem katolickie kółka rolnicze. Robiliśmy wystawy, zabawy, a jak ksiądz Kossakowski kupił w Gdańsku aparat do wyświetlania filmów to i puszczaliśmy ludziom filmy. Brałem udział w misteriach, jasełkach, gdzie grałem Heroda. Do tej pory pamiętam, co mówiłem. Grałem też w orkiestrze, a potem, już jako dojrzały mężczyzna, 35 lat śpiewałem w zespole "Ziemia Sierpecka". Byliśmy z występami w Kłodzku, Wiśle, Cieszynie, Brodnicy. Zespół prowadził wówczas Milke z Płocka, a za śpiew odpowiadał Mroczyński.

Roman Michalski :

Kiedy uczyłem na wsi, jedyny łącznik ze światem stanowił "Kurier Codzienny". Ale gdy mój wuj zrobił radio kryształkowe, ja też kupiłem potrzebne części i zacząłem majstrować. Jak się ludzie dowiedzieli o tym, to była dla nich prawdziwa sensacja. Moja gospodyni, Cybulska, ciągle pytała czy gotowe. Myślałem że budowa zakończy się w sobotę. Ludzie ze wsi przyszli, a tu nic. Rano w niedzielę wcześnie wstałem i dalej uporczywie majstrowałem. Pomyślałem że teraz to już nie przelewki, muszę pracę doprowadzić do końca. I wreszcie po różnych dokręcaniach, dopasowywaniach, zrobieniu anteny, z radia popłynął głos.

Była msza święta. Gdy Cybulska założyła słuchawki na uszy padła na kolana, a w jej oczach pojawił się podziw i zachwyt. Zwołała całą wieś. Każdy chciał choć przez chwilę doświadczyć tego wspaniałego wynalazku. A mój autorytet podniósł się do takich wyżyn, jak nigdy dotąd.

Zbigniew Kubiński :

Pasją mojej matki był teatr amatorski. Pewnego dnia pojawiły się w dużym pokoju barwne stroje. To matka wypożyczyła je z teatru w Toruniu, w związku z wystawianiem przez teatr amatorski w Łążynie jakiejś sztuki. Byli to prawdopodobnie "Karpaccy górale". Sama nie występowała na scenie, ale reżyserowała przedstawienie, wydaje mi się, że z panną Krysią. Dowiedziałem się, że panna Krysia była konkubiną pana majora Zielińskiego, właściciela pobliskiego majątku. Odwiedzała nas ale niezbyt często. Nikogo z nas, nawet matki, oczywiście nie zapraszała do dworu, to były zbyt wysokie progi dla nauczycielskiej rodziny. Świat wiejskiego nauczyciela i świat pana dziedzica, to były bądź co bądź dwa różne światy i nawet demokratyczne przekonania panny Krysi nie potrafiły granic między nimi zatrzeć. Ale mnie też od wielu rówieśników, szczególnie tych ze służby dworskiej dzieliło cos w rodzaju różnicy klasowej, Byłem synem nauczyciela, kimś z innej sfery, kimś obcym.

Wacław Mazurowski :

Henryk Smykowski jako poborowy (20 VI 1938 r.)
Żydzi i Polacy żyli w zgodzie. Później dopiero jak powstał OZON i zaczął działać kapitan Gawski, zaczęło się psuć. Znaleźli się tacy, co przewracali Żydom stragany, przypinali na plecach kartki z napisem : "świnia kupuje u Żyda". Sam widziałem, co z nimi robili. Raz jechałem z Żydami na targ do Skrwilna. Napadli na nas, wciągnęli do lasu a Żydom zabrali towar i jeszcze sprawili lanie. Jeden chłop krzyczał :"Bo wyśta zabili Pana Jezusa" i bił aż huczało. A Żydzi bronili się: " to nie my, to nasi przodkowie, to tych przodków trzeba bić".

Henryk Smykowski :

Mój ojciec miał gospodarstwo we wsi Sulikowo Bory, gm. Lisewo, ale ja wyruszyłem w świat szukać dobrej roboty. Siostra miała cukiernię w Gdyni i tam zacząłem się uczyć fachu. Ale terminowanie nie spodobało ,mi się. Znalazłem pracę w marynarce lądowej, przy załadunku i rozładunku. Wyładowywało się cytryny, pomarańcze, mandarynki. Zostałem zastępcą magazyniera. Ale przerzuciłem się na okręty, bo myślałem, że uda mi się pojechać do Ameryki. Ta myśl ciągle we mnie siedziała. Niby zarabiałem jak na tamte czasy nieźle, bo 180 zł, ale wiedziałem, że tam można lepiej zarobić.

Niniejszy numer "Sierpeckich Rozmaitości" zawiera część pierwszą wspomnień - doprowadzoną do końca okresu międzywojennego. W następnym numerze ukaże się część druga obejmująca czasy wojenne, okupację i Polskę Ludową.

Halina Giżyńska-Burakowska