5/2001
O choince, Świętym Mikołaju i złym Królu Herodzie
Ze "Wspomnień syna wiejskiego nauczyciela" - lata międzywojenne

Zbigniew Kubiński w wieku 12 lat (rok 1935), uczeń I kl. gimnazjum w Sierpcu.

Bardziej od przygotowań do świąt wielkanocnych przypominam sobie przygotowania do świąt Bożego Narodzenia. Świąteczna atmosfera poprzedzała same święta o kilkanaście dni, a wyznaczały ją, inaczej niż dziś, prace nad ozdobami choinkowymi. Inaczej bowiem wyglądała choinka w tamtych czasach niż dzisiejsza, obwieszona kolorowymi szklanymi bombkami, "anielskimi włosami" i sznurami kolorowych lampek. Nasza łążyńska choinka to dzieło kilkunastodniowych żmudnych przygotowań, rezultat mniej lub bardziej ciekawych pomysłów, dzieło mniej lub bardziej zręcznych rąk. Oczywiście najzręczniejsze były ręce matki. Z nią razem przenoszę się teraz w te przedbożonarodzeniowe dni z kuchni do małego pokoju.

Stół w małym pokoju, przy którym zazwyczaj ojciec poprawiał uczniowskie zeszyty, zamieniał się wtedy w istny warsztat. Pokrywały go arkusze i ścinki kolorowych bibułek, kolorowego lśniącego papieru (kolorowy był tylko z jednej strony; od dawna się chyba takiego nie produkuje), wydmuszek, skorupek orzechów, prostej, przyniesionej przeze mnie ze stodoły słomy, farb, w miseczce znajdował się klej, a robiło się go z mąki zalewanej gorącą wodą. Z bibułki matka robiła lekkie, puszyste bombki. Nie wiem , czy potrafiłbym dziś taką bombkę zrobić. Zaczynało się od wycinania kółek z bibułki. Dziesiątki takich kółek składało się kilkakrotnie w pół, aż powstawało z każdego z nich coś w rodzaju pierzastej strzały. Następnie zszywało się je końcami, tak że wszystkie końce znalazły się w środku powstającej kuli, co było operacją trudną, wymagającą i dużo zręczności i cierpliwości

A jakie cuda można było wytwarzać z wydmuszek! Wydmuszki to skorupki ja, w których robiło się z obu stron niewielkie dziurki i wydmuchiwało przez nie ich zawartość. Z wydmuszek tych, z dodatkiem kolorowej bibułki czy papieru, można było tworzyć różne zabawki, a przede wszystkim ludziki z wysokimi, spiczastymi czapkami na głowie. Pamiętam też wisiorki robione przez matkę z kawałków słomy i nanizanych na nitki szklanych paciorków, czy kolorowe światy klejone z papieru. Wiele projektów ozdób choinkowych można było znaleźć w przedświątecznych numerach "Płomyczka" czy "Płomyka". Wpatrzeni w znajdujące się tam barwne rysunki przycinaliśmy z mamą papier, słomę, kleiliśmy, składaliśmy poszczególne części ozdób umazanymi w klajstrze palcami.

Te bardziej skomplikowane ozdoby choinkowe wykonywała najczęściej sama matka, z niewielkim raczej moim udziałem, ja sam najchętniej robiłem łańcuchy, których było wiele rodzajów, ale ja najbardziej lubiłem robić łańcuchy ze słomy. Przyniesioną ze stodoły słomę, oczywiście prostą, tę spod cepów, ciąłem na kilkucentymetrowe kawałki. Z bibułki przygotowywałem następnie bibułkowe elementy łańcucha, technika ich wykonania była różna. Ostatnią czynnością było nawlekanie na grubą nić na przemian słomki i bibułkowego fragmentu.

Nie sposób mi dziś wymienić wszystkich ozdób, które wisiały ostatecznie na naszej łążyńskiej choince. Obok tych wszystkich cudeniek wykonanych ręką matki, obok kilku łańcuchów, które były przeważnie moim dziełem, a które kilkakrotnie opasywały od góry do dołu całą choinkę, były tam łakocie, których ilość z dnia na dzień później zmniejszała się, były oczywiście świeczki osadzone w blaszanych "żabkach", bo tak chyba nazywaliśmy te blaszane lichtarzyki przytwierdzane do gałązek na tej zasadzie, na jakiej przymocowuje się dziś do linki bieliznę po wypraniu; największą jednak atrakcją dla nas - dzieci były oczywiście "zimne ognie". A szczyt choinki wieńczyła postać anioła. Pełni satysfakcji musieliśmy pewnie z matką patrzeć na tak przyozdobioną choinkę - dzieło wielu godzin wspólnej żmudnej pracy.

Przychodził wreszcie wieczór wigilijny: oczekiwanie pierwszej gwiazdki na niebie. W małym pokoju w pobliżu choinki czekał zastawiony stół, na stole talerzyk z opłatkami, które przyniósł przed wigilią pań organista. A opłatków były dwa rodzaje: białe - dla ludzi, kolorowe - dla zwierząt.

Nadszedł wreszcie długo oczekiwany moment: ktoś dostrzegł pierwszą gwiazdkę na niebie i zapłonęły świeczki na choince zapalone ręką ojca, roziskrzyły się pierwsze "zimne ognie". Anioł ze szczytu choinki spoglądał w dół na szczęśliwą rodzinę, przysłuchując się kolędzie, którą zaczynała śpiewać matka, a wspomagała ją swym pięknym sopranem ciocia Łódka:

"Bóg się rodzi, moc truchleje..."

A w dużym pokoju Święty Mikołaj, który dostał się tam oczywiście przez komin, złożył w tym czasie prezenty dla dzieci. Nie wolno było zaglądać tam zbyt wcześnie. Święty Mikołaj nie lubił bowiem ciekawskich i nie znosił, gdy ktoś przeszkadzał mu w składaniu prezentów. Można było tam zajrzeć dopiero w trakcie wigilijnej wieczerzy. W pewnym więc momencie ojciec proponował by wstać od stołu i i zajrzeć do dużego pokoju. Drzwi otwierał ojciec. Schowany nieco za niego, z lękiem w sercu ( a może Mikołaj zapomniał o nas?...a może przyniósł rózgę?...a może on tam jeszcze jest?!!!) przekraczałem za ojcem próg. Pogrążonego w ciemności pokoju. Za mną, trzymając się ręki matki a może cioci Łódki, wyciągała z ciekawości szyję Lila.

Z pokoju wieje chłodem. Ojciec podnosi w górę trzymaną w ręku naftową lampę, której światło rozprasza ciemności. W przeciwległym kącie pokoju widać wyraźnie bielejące paczuszki. Tak, to prezenty złożone przez Świętego Mikołaja. Szczęśliwy biegnę w ich kierunku.

Dziwne, ale nie pamiętam żadnego z tych prezentów, domyślam się tylko, że były bardzo skromne: może jakaś książeczka, może gra planszowa, klocki, słodycze. Inne to były czasy i rodzice i rodzice nie rozpieszczali dzieci prezentami, jak bywa to często w czasach dzisiejszych. Ale zapamiętałem list, jaki Święty Mikołaj zostawił mi w pewien wigilijny wieczór obok prezentu, list, w którym obiecywał, że jeżeli będę grzeczny, to w przyszłym roku dostanę od Mikołaja rower. Zastanowiło mnie tylko to, że list był pisany czerwonym atramentem, takim, jakiego ojciec używał przy poprawianiu zeszytów. A i charakter pisma podobny był zupełnie do charakteru pisma ojca.

A rowem na drugi rok nie dostałem. Nie dotrzymał Święty Mikołaj obietnicy. Cóż, widocznie nie byłem gość grzeczny.

Jak mogę, pisząc o świętach Bożego Narodzenia, nie wspomnieć o szopce, z jaką chodzili kolędnicy w poświątecznych dniach. Wiadomość o rym, że tego wieczoru pojawi się u nas szopka, przyniesiona ze wsi może przez ciocię Łódkę, może przez matkę albo przez dziewczynę pomagającą w kuchni, była tak podniecająca, że do końca dnia nie pozwalała o niczym innym myśleć. Wiedziałem już, że w szopce występuje okrutny Herod, straszna Śmierć i wiele innych niezwykłych postaci, a wiedziałem o tym pewnie z opowiadań mamy, a może pamiętałem cokolwiek z ubiegłorocznej wizyty kolędników...

Już od godziny prawie klęczę na krześle przysuniętym do okna w małym pokoju i z nosem przylepionym do zimnej szyby czekam na ich pojawienie się. Za oknem już późny wieczór, kolędnicy bowiem zawsze chodzą wieczorem, kiedy ludzie po pracy gromadzą się w domach, ale przez szybę widzę wyraźnie ośnieżony sad, a poprzez nagie konary stojących w śniegu drzew szary pas rozjeżdżonej wozami drogi, za którą już tylko biel pól ginących gdzieś w ciemności. Tą drogą, od strony wsi, muszą wnet nadejść... Wreszcie zjawiają się. Tak, to oni. Skręcają z drogi w stronę podwórza; skrzypnęła otwierana furtka, szczekają zajadle uwiązane przy stodole psy. "Idą!" - wołam i widzę jeszcze przesuwające się za oknem ich ciemne sylwetki: jest ich trzech a może nawet czterech i niosą coś dużego. Zeskakuję z krzesła i biegnę do kuchni, gdzie gromadzą się i pozostali domownicy. Słychać już w sieni jakieś przytłumione głosy, opukiwanie butów ze śniegu, i wreszcie stukanie do drzwi. Czuję przyśpieszone bicie serca i przysuwam się na wszelki wypadek do siedzącej na krześle matki, która trzyma na kolanach otulonego w kołderkę Leszka.. Przy niej czuję się bezpieczniejszy.

"Przybieżeli do Betlejem pas-te-rze! - śpiewają kolędnicy. Ale ja nie patrzę na kolędników, nie słucham ich śpiewu, nie oni są tu bowiem najważniejsi, ale postacie, jakie wnet pojawią się na scenie szopki wspartej na grubym drążku, szopki, której dwuskrzydłowe drzwiczki właśnie się rozchylają. "Chwała na wysokościach, chwała na wysokościach, a po-kój na zie-mi" - kończą kolędnicy.

Szopka jest piękna. Na rozchylonych drzwiczkach wymalowani są aniołowie, pastuszkowie, ale nie czas na przyglądanie się im, bo oto pojawia się król Herod z koroną na głowie, w purpurowej długiej szacie i grubym głosem obwieszcza okrutny rozkaz, aby pozabijać wszystkie nowonarodzone dzieci, bo wśród nich jest podobno ten, który królować będzie całemu światu. Pojawia się i Żyd. Jest śmieszny i mówi tak śmiesznie "Aj,waj!" i wszyscy się śmieją, ale co on właściwie robił w tej szopce i czy rzeczywiście występował po Herodzie czy może wcześniej, może później - tego nie pamiętam). Śmieszny jest nawet Diabeł, choć wygląda groźnie - czarny - z rogami na głowie i widłami w ręku. Ale straszna naprawdę jest Śmierć., która przychodzi po Heroda. Trzyma w dłoniach kosę i usiłuje ściąć nią jego głowę. Musi być bardzo stara, bo ręce się jej trzęsą i kolka razy się tą kosą zamierza nim wreszcie trafia i ścięta głowa Heroda zwisa teraz z jego karku. Przytulam się mocno do mamy i ściskam swą dłonią jej rękę. Dopada teraz Heroda Diabeł: "Hej, Herodzie, za twe zbytki, chodź do piekła boś ty brzydki!" - woła i popycha go swymi widłami...

Oddycham z ulgą, choć nie wiem, czy dlatego, że Herod poniósł zasłużoną karę, czy też dlatego, że ta przerażająca śmierć znikła wreszcie ze sceny. Pojawia się teraz Dziad, ma torbę zawieszoną na szyi i prosi o wrzucanie w nią pieniążków. Lecz pod wpływem tylu przeżytych wrażeń już nie pamiętam,, czy ojciec rzeczywiście coś do niej wrzuca, czy też nagrodę za piękne przedstawienie dostają kolędnicy do ręki.