5/2000
Czternastak

Rykowisko w pełni, huczał przez telefon mój przyjaciel Bohdan, przyjeżdżaj najszybciej jak możesz. Spakowałem niezbędny ekwipunek i następnego dnia rano byłem już w drodze do Rymania a dokładniej do Leszczyna, gdzie mój druh miał letnią rezydencję, czyli poniemieckie gospodarstwo z zabudowaniami. Ziemia marna więc nie była uprawiana, chyba że tyle co dla zwierzyny, jako poletko żerowe. Na co dzień mieszkał w mieście ale chałupa w łowisku była doskonałą bazą wypadową do lasu. Dotarłem na miejsce wczesnym popołudniem, tak aby dzień przyjazdu był także dniem polowania.

Powitania, przenoszenie do domu wyposażenia, prowizoryczny posiłek, wymiana zdań na temat tego co słychać w lesie i co w ogóle, bo nie widzieliśmy się cały rok, pewnie od czasu jesiennego konkursu wyżłów gdzieś w Polsce. Przed zachodem słońca trzeba być w lesie. Była druga połowa września, ciepło, nawet upalnie. Pogoda jak na takie polowanie nie najlepsza, ale noce mają być chłodne, to dobrze.

Trzy lata wcześniej w Manowie, także na środkowym wybrzeżu, w słoneczne popołudnie, dobrze przed zachodem słońca, siedząc na ambonie niedaleko ważnej szosy, słyszałem zarówno warkot samochodów jak i co najmniej pięć ryczących jeleni. Poranne wyjście następnego dnia, po którym sobie wiele obiecywaliśmy, nie przyniosło żadnych efektów, padał deszcz i w lesie było cicho. Mimo to kolega strzelał do cielaka. Chmara wracała z pól od wsi. Późno się rozwidniało, lecąca mżawka utrudniała używanie przyrządów optycznych i oddany strzał nie był celny. Pocisk odbity od kamienia leżącego na polu, zrykoszetował, oznajmiając się przeraźliwym gwizdem. Zwierzyny było dużo, zarówno wieczorem jak i rano łatwo się o tym było przekonać. Ale nam chodzi o rykowisko o ten koncert zostawiający niezapomniane na całe życie, wrażenia.

I znów jestem na rykowisku !

Bohdan pokazał mi w lesie dukty i ścieżki, którymi należało się poruszać, ambony i znane przesmyki. Wieczorem nie mieliśmy wielu emocji. Gdzieś w dali, na granicy drawskich poligonów koncertował jakiś organista, często i donośnie. Tym większe apetyty rosły na jutrzejsze wyjście. Bardzo lubię poranne polowania. Większość moich sukcesów odniosłem właśnie rano, przed wschodem słońca. Przy jeleniach zaś, niższa temperatura a zwłaszcza przymrozek, wyzwala więcej hormonów, pobudzając byki do aktywności. Wieczerza upłynęła nam na wspomnieniach o szczególnych przygodach i nie naruszając głównych zapasów przeznaczonych na fetowanie spodziewanego sukcesu, udaliśmy się na spoczynek. Mój sen był raczej czuwaniem i kiedy zadzwonił budzik już nie spałem.

Auto zatrzymało się na znanym już mi dukcie. W pospiesznej rozmowie, uzgadnialiśmy niezbędne szczegóły a zwłaszcza jak się nie pogubić, gdzie się spotkać i o której godzinie, po zejściu ze stanowisk. Mieliśmy też pewną taktykę omówioną poprzedniego dnia. Polegała na tym, że Bohdan, znający szlachetna sztukę wabienia przy pomocy muszli trytona, będzie się poruszał w tym samym co ja kierunku, drogą równoległą do mojego duktu. Wywołała to nieco zamieszania i byki powinny zareagować na jego głos. Mam więc zapamiętać tonację, którą mi podał.

Wysiadłem z auta i szok! Las był pełen ryczących, niczym huragan, głosów. To nie pojedyncze dźwięki, to zlana w jedno symfonia wielkiej orkiestry dętej! Niemal cofnęła mnie ta fala uderzeniowa z powrotem na fotel! Dłuższy czas stałem sparaliżowany i niezdolny do postawienia jednego kroku. Bohdan zniknął w ciemnościach i na początku jego głos rozróżniałem na tle innych, lecz po chwili wtopił się w wielki hałas. Byki potraktowały go jako swojego i nie zwracały uwagi na jednego więcej rywala. Pewnie był dobrym wabiarzem. Po kilkunastu minutach udało mi się zlokalizować skąd przychodzą różne, wyższe i niższe tony. Na tle dalszych, rozpoznawałem te najbliższe. Stałem jak urzeczony, wstydziłem się że wlazłem w środek tej orkiestry, nie wiedziałem jak się zachować. Trzeba było coś zrobić ze sobą.

Otrzeźwienie przyniósł delikatny powiew wiatru. Uświadomiłem sobie po co tu jestem i że powinienem iść pod wiatr. Tylko tyle na razie przyszło mi do głowy. Ruszyłem na trzęsących się nogach z obawą o każdy krok. Ciemność jeszcze nie dawała się przebić słabym ludzkim wzrokiem. Raczej tylko wyczuwałem dukt pod stopami. Ucho wyłowiło powtarzający się dość często ryk, który dochodził jakby z naprzeciwka, jakby nieopodal na tej samej drodze ten byk się znajdował. Mając wiatr w twarz, postanowiłem iść na ten właśnie głos. Po mozolnym przejściu kilkudziesięciu metrów, kiedy byłem przekonany, że byk jest tuż, tuż, postanowiłem czekać do brzasku. Przecież muszę go zobaczyć i ocenić. Cały las nadal huczał kilkunastoma, jak się doliczałem głosami różnych byków. Jeden z tych głosów to pewnie Bohdan. Ja wybrałem po prostu najbliższego i czekając na odrobinę światła, analizowałem spokojniej, wszystko co się wokół działo. Oto gdzieś z boku po lewej stronie, raczej meczy niż poważnie ryczy, jakiś młokos.

Kilka innych tonów dochodzących z różnych stron, było podobnych do tego jaki wydawał "mój". A gdzieś bardzo daleko i bardzo rzadko, nie ryczał, tylko stękał raczej, bardzo niskim basem jeszcze inny byk. Może ze dwa razy usłyszałem jego pomruk, ale był dojmujący i taki niesamowity w swoim spokoju i głębi.

Tymczasem wnętrze lasu napełniło się bladą poświatą, troszkę przyprószoną szarością mgiełki byk nadal ochoczo dawał głos, lecz ciągle był niewidoczny. W końcu wypatrzyłem go z trudem, był bardzo daleko! Ze sto pięćdziesiąt metrów. Dzielił nas starodrzew bez podszytu. Rozpoznałem co ma na głowie, do tego sylwetka dosyć drobna i kark bez brody. Przecież to chłyst! Jak mogłem nie rozpoznać go po głosie!. Straciłem z godzinę bezcennego czasu. Teraz jak na złość , zaczęło się bardzo szybko robić widno. W popłochu niemal szukałem słuchem i wzrokiem innego .

Znów stęknął tamten, jak z pod ziemi, daleko.

Gdzieś z lewej strony doszedł mnie odgłos walki dwóch byków, które tłuką się wzajemnie wieńcami. Nareszcie coś dla mnie. Po pierwsze widowisko, no i będzie z czego wybrać, bo są dwa a bywa że i trzeci jest w pobliżu. Ponadto są sobą tak zajęte, że podejście do nich nie będzie trudne. Ucieszyłem się wielce z tej szansy jaką mnie bór darzy. Wiatr będę miał boczny, więc nadal pomyślny. Zdecydowanie ruszyłem w poprzek oddziału, rezygnując z dotychczas bardzo wygodnego duktu. Wysokie trawy. wrzosy, borowina i żarnowce, sprawiły iż po dwustu metrach marszu, byłem przemoczony rosą od stóp do głów a nadto spocony z wysiłku i emocji. Oby tylko te zapasy się zbyt szybko nie skończyły. Wdrapałem się na niewielki pagórek i na wierzchołku przeciwległego pagórka, oddzielonego niegłębokim wklęśnięciem terenu zobaczyłem skąd dochodzi odgłos walki. To mój przyjaciel Bohdan, suchym sosnowym drągiem, tłukł, walił z całej siły w najniższe konary niewysokiego drzewa!!! On pozorował walkę byków prowokując inne do rywalizacji!

Chyba dopiero po dwóch latach przyznałem się koledze, że skradałem się do niego. Tak bardzo dałem się wprowadzić w błąd i nie chciałem mu się do tego przyznawać.

Biegiem rzuciłem się do ucieczki z tego pechowego miejsca. Za chwilę miało wzejść słońce, byki gdzieś się rozeszły i jakby mniej ich się odzywa. Zmarnowałem całe poranne wyjście do lasu! Oddaliłem się na tyle abym nie był zauważony przez Bohdana i nie mogę sie uporać z gonitwą myśli, rozczarowaniem i złością.

I wtedy znów stęknął ON.

Już bez namysłu z zimną kalkulacją, podporządkowując wszystko jednemu celowi, ruszyłem na daleki głos, pomruk, właściwie. Szanse były marne. Już późno. Rzadka się odzywa. Daleko i nie wiadomo gdzie. Minąłem jeden, drugi oddział, jakieś drogi. Nawet nie próbowałem zapamiętać trasy marszu aby wiedzieć jak wracać. Wśród wysokich drzew zobaczyłem prześwit, pomyślałem, że to pola, czyli koniec lasu i że to z pewnością koniec całego dzisiejszego polowania. Doszedłem do skraju i jeszcze tylko chciałem wyjrzeć na odkryte, może jakieś zabudowania zobaczę i zorientuję się gdzie jestem co i tak niewiele by mi dało, ale przynajmniej zapytam kogoś jak wrócić do Leszczyna. Poważnie się już obawiałem o drogę powrotną. Czas wyznaczony na spotkanie przy samochodzie już dawno minął. Trzeba wracać pomimo zmęczenia. Nagle zrobiłem się bardzo głodny. Już ponad trzy godziny jestem w lesie z czego połowa to przedzieranie się przez chaszcze i krzaki. Słońce wzbiło się wysoko i przebijało się przez korony drzew.

I wtedy ON znów stęknął!!!

Ten odgłos raczej przypominał dźwięk jaki wydają przesuwane po sobie wielkie kamienne płyty, ale żeby pod nimi była próżnia, rezonansowe pudło. Włosy mi się wyprostowały pod kapeluszem i dostałem gęsiej skórki na plecach. Tak blisko! Niemal poczułem jego oddech na twarzy! Raczej było to drganie powierza wywołane jego strunami głosowymi. ON tu był panem, nie musiał nikogo straszyć, czy prowokować. Nie wabił łań, którym i tak wszystko jedno przez jakiego samca zostaną zapłodnione. ON tylko oznajmiał, że tu jest! Że panuje nad swoim rewirem i to powinno wszystkim wystarczyć!

Przede mną była rozległa, śródleśna łąka z kilkoma pojedynczymi drzewami, bogato obrośniętymi w ulistnione gałęzie do samej ziemi. Zawsze noszę pastorał, aby lufę sztucera oprzeć w widełkach gotowej podpórki. Wbiłem go w podmokły miękki grunt. Skierowałem broń w stronę tych drzew i czekam w bezruchu. Sunął linią grzbietu niewiele ponad wysokie sitowia i turzyce. Idealnie na blat! Nie dalej niż sześćdziesiąt metrów. Niósł swój wieniec nisko, ledwie wystawały ponad łan zieleni, jego palczaste wieloma grotami korony. Jaśniały te groty w porannym świetle jak bagnety obnażone. Płynął ten wieniec w porannej mgle tak, jakby był sam, jakby nie potrzebował silnego łba i karku, na których się wspierał.

Krzyż lunety położyłem tam gdzie powinien być kark. Teraz trzeba zatrzymać byka w marszu. Gwizdnąłem na mosiężnej łusce, bałem się że usta nie wydadzą dźwięku. Stanął. Podnosi swój ciężki orężem łeb i gruby, pokryty czarną grzywą kark, wstawia w światło lunety. Powoli, bardzo powoli, ściągam spust. Trochę zbyt długi jest ten jałowy suw języka spustowego mojego sztucera. Byk obraca głowę w moją stronę i łyżkami czułymi na każdy szmer, stara się rozpoznać co to za dźwięk, którego nie zna, skąd dolatuje do jego łyżek i czy może być niebezpieczny. Światło lunety teraz wypełniło się jego mordą. Już nie mogę strzelić w kark. Więc w co? Ogarnia mnie panika. Przecież wiaterek w każdej sekundzie zdradzi mu obecność wroga. W takiej śródleśnej niecce, jaką jest moja polana, prądy powietrza wirują w sposób nieprzewidywalny. Wolno przenoszę celownik o metr do tyłu, na wysoką łopatkę. Wiem, że pocisk może rozerwać się na grubych źdźbłach szuwaru. Znajduję miejsce na tuszy, gdzie mogę ulokować kulę. Najpierw zobaczyłem, jeszcze w polu widzenia lunety, kłąb, fontannę pary wodnej i usłyszałem odgłos uderzenia pocisku w tuszę zwierza.

Huk wystrzału targnął przeciwległą ścianą lasu i wielokrotnym grzmotem przetoczył się przez równię otwartej przestrzeni.

Byk zrobił najpiękniejszą rakietę, jaką widziałem.

Wyskoczył wysoko pokazując cały tułów i w kilku susach dopadł gęstego lasu....

Wisi teraz na ścianie, podparty rzeźbioną bogato deską. Jest ozdobą mojej kolekcji i obiektem powszechnego zainteresowania. Są też inne wieńce obok, może nawet większe w masie, ale On, regularny, obustronnie koronny, czternastak, przewyższa wszystkie urodą i legendą.

Ryszard Suty