3/99
OKUPACYJNA CODZIENNOŚĆ


ADAM ZWOLIŃSKI (ur. 1915r.). Nauczyciel i bibliotekarz. W latach 1935 - 1939 zatrudniony w Inspektoracie Szkolnym w Sierpcu, w latach okupacji działacz Tajnej Organizacji Nauczycielskiej (TON).

Po wojnie m.in. inspektor szkolny i kierownik Powiatowej Biblioteki Publicznej w Sierpcu; w latach 1951-1975 dyrektor Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Warszawie.

Publikowany tekst to fragment obszernych wspomnień Adama Zwolińskiego złożonych w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Sierpcu.

Wróciliśmy do Sierpca (połowa września 1939 r. - red.). Mieszkanko (pokój i kuchnia) u Michała Gadomskiego, blisko klasztoru, obok domu Zbierzchowskich. Jako, że tuż po ślubie - tylko szafa, firanki (ręczna robota), stół i krzesła. Odwiedził nas sąsiad volksdeutsch. Podobała się mu nasza szafa i firanki - chciałby je kupić, bo się urządza. "Kupił". My też jakoś urządziliśmy się. Rozejrzeliśmy się wokół - ponura cisza i przygnębienie. Nauczyciele, urzędnicy, znajomi gdzieś się zapodzieli - jedni w niewoli, drudzy przenieśli się do rodzin na wieś, wyjechali w nieznane, czując się zagrożeni.

Wielu nie wróciło z ucieczki. Trwoga ogarniała mieszkańców, zwłaszcza Żydów. Ci nie mieli gdzie uciekać. Ale życie ma swoje prawa, trzeba było żyć. Była to nowa, straszna rzeczywistość, narastająca z tygodnia na tydzień grozą. To nie byli Niemcy z 1915 roku, lecz Übermensche.

Większość sierpczan byłajeszcze bierna, ale inni, zwłaszcza młodzież, nie myśleli o poddawaniu się najeźdźcy i o odwecie. Już czynne były urzędy (niemieckie) i sklepy. Ulicami krążyli żandarmi w zielono-sinych mundurach i chełmach - szyszakach. Mężczyźni musieli ustępować z chodników, kłaniać się. Bez potrzeby nie wychodzili na ulice lub, widząc z daleka charakterystyczną sylwetkę, przechodzili na drugą stronę ulicy albo skręcali w zaułek. Zjawili się volksdetsche. Z sąsiedniej kolonii niemieckiej Białasy pojawili się młodzi Niemcy w czarnych mundurach. Pamiętam Bukowskiego. To była "piąta kolumna". Niektórzy już przed wojną uciekli do sąsiednich Prus, a teraz wrócili, by się panoszyć. Wyrzucali z co lepszych mieszkań Polaków i Żydów. Przybywali rdzenni Niemcy, reichsdeutsche, obejmując urzędy, sklepy, restauracje. .

Groenke objął restaurację pana Świeczkowskiego, Grimm - Lipczykowej, Schingowsky - Kwiatkowskiego itd. Sklepy żydowskie przeszły w ręce niemieckie w pierwszej kolejności. Panoszył się volskdeutsch Sieg i objął sklep bławatny. Mój teść otworzył już zakład fryzjerski przy ulicy Żabiej, gdyż tego rodzaju usługi, zwłaszcza dla Niemców; nie cierpiały zwłoki; Moja żona (mistrz) prowadziła tam dział damski, więc bez wahania stałem się fryzjerem. Damskim. W krótkim czasie nauczyłem się robić "wieczne" ondulacje, wykańczanie oddając żonie. Nabyłem sprawności w tej czynności, ale tylko w tej. Podobno nawet dobrze to robiłem - klientki czekały w kolejce. Płyn do ondulacji trzeba było kupować z przemytu z Generalnej Guberni, ale wkrótce poznałem jego skład i sam go produkowałem. "Razurę" chętnie odwiedzali Niemcy i Polacy. Obok, z oddzielnym wejściem, był dział damski; więc słyszałem rozmowy w męskim. Jak to u fryzjera, były rozhowory, gdyż pan Leon (Korzeniewski), pan Władysław (Zaborowski), a później Stanisław Nachstefer i Julek Gabryszewski - czeladnicy, lubili pogawędzić z klientami. Teść, admirator Marszałka Piłsudskiego, nie usunął ze ściany portretu "Dziadka", ręcznego rysunku swojej szwagierki. Niemcy tolerowali portret, poznawali postać: "gut, gut" mówili. Portret z czasem został zdjęty, gdyż był węglowy.

Zakład miał wzięcie, zwłaszcza u klientek ze wsi. A ponieważ marek w obiegu było jeszcze mało, więc chętnie przyjmowano zapłatę w "naturze".

Gospodarz domu, w którym mieszkaliśmy, Michał ożenił się, więc zmuszeni byliśmy szukać innego mieszkania. Wuj żony dał nam duże mieszkanie przy ulicy Płockiej. Ale już po kilku tygodniach zostaliśmy stamtąd wyrzuceni, podobało się Niemce, właścicielce sklepu na parterze (Bollmanowej). Bollman poprzednio nauczyciel w polskiej szkole zrobił sobie jakiś zastrzyk by uniknąć wysyłki na front. Jeden z porządniejszych volksdeutschów, których poznałem.

Osiedliliśmy się w drewniano-murowanym dwupiętrowym domu tuż za mostem na Sierpienicy, u wlotu na Włóki. Mieszkanie dość obszerne, ale nie znajdowało chętnych, bo dom przeznaczony był do rozbiórki. Widok na podwórko z przybudówkami i obszerny plac, gdzie dziś stacja benzynowa. -Mieszkaliśmy tam do końca wojny.

Na parterze mieszkał powroźnik, Jan Urbański z liczną rodziną. Podziwiałem zręczność i pracowitość jego i jego córek przy międleniu lnu, skręcaniu lin i sznurów na uprząż dla koni, gdyż brakło skóry. Na drugim piętrze mieszkał Pan Iwanejko, kierownik mleczarni (przez całą wojnę). Zaopatrywał nas i znajomych w masło i sery (darmo). Partner do preferansa i na wieczorne pogawędki. Obok nas pani Wacker, Niemka. Nie wróżyła synowi z SA zwycięstwa. Lubiła moją Jadzię i Wojtka (Zwolińskich) - z wzajemnością. Także rodzeństwo Liszewskich.

Na piętro prowadziły stare drewniane schody bez podestu. Zjechała nimi głową w dół moja 2-letnia córeczka Jadzia - bez urazu.

Nie zamierzałem zostać zawodowym fryzjerem. Skorzystałem z protekcji mojego teścia, dobrego znajomego Henryka Pehlke'go z ulicy Farnej, volksdeutscha, właściciela browaru (nieczynnego od lat), wytwórni wód gazowych, rozlewni piwa i octu. "Załapałem" się u niego jako inkasent - Angestellte. Była to dobra "posada" wprawdzie nie wysoko płatna (70 RM u szczytu), ale dość pewna, gdyż u Niemca. Dająca dużo swobody i możliwości kontaktów zarówno z Polakami jak i Niemcami.

Pehlke był zasłużonym obywatelem Sierpca, wieloletnim prezesem ochotniczej straży pożarnej. Pochodził z zasiedziałej spolszczonej rodziny. Wprawdzie przyjął listę volksdetscha, ale przez całą wojnę zatrudniał tylko Polaków (nie było chętnych Niemców) i był im przyjazny. Nie wierzył w zwycięstwo "rodaków". Po wojnie nikt nie pomyślał o jego rehabilitacji, a i on się o nią nie starał. Jego bratanek Jerzy Pehlke, polski oficer rezerwy, jeniec Oflagu, wrócił do Sierpca i pełnił odpowiedzialną funkcję w Spółdzielni Spożywców. Wysyłałem mu do Offlagu pocztą paczki żywnościowe, pakowane przez panią Józię W., gospodynię. Oprócz sporej grupy Polaków (zwłaszcza kobiet), którzy znaleźli tam bezpieczną pracę, kilkunastu przekupniów zaopatrywało się w hurtowni Pehlkego w piwo jasne i ciemne (dunkles Bier), lemoniadę, oranżadę; wodę sodową, ocet - źródło utrzymania. Można było kupić w kantorku u pani Ireny Nowotko (Glegocińskiej) poszukiwane napoje dla siebie i na sprzedaż. Za barierką "urzędowałem" ja, ale przeważnie byłem na wylocie - w terenie. Furman Marciniak rozwoził platformą po restauracjach i sklepach piwo i lemoniadę. Furmani Wacław Balcerowski i Magalski 2 razy w tygodniu (własnymi furgonami i końmi) wyjeżdżali na noc do browaru w Ciechomicach w pow. gostynińskim (za Wisłą), przywożąc kilkadziesiąt beczek (dębowych) piwa, czasem 600-litrową beczkę octu. Kilka razy zabrałem się z nimi dla załatwienia jakichś tam spraw.

Piwo, zwłaszcza ciemne (dla smakoszy) i oranżada podwójnie słodzona cukrem (specjalnie dla nas!), były specjałami. Zarządzającym był Władysław Godlewski, b. wachmistrz 4-go Pułku Strzelców Konnych w Płocku. Mieszkał wraz z rodziną w domku na terenie "browaru" przy ulicy Farnej, z wejściem od podwórza. W kantorze miał swój niewielki schowek. W oddzielnym pokoju urzędował p. Wieczorkowski, księgowy, b. instruktor straży pożarnych (żona była Niemką). Ja byłem inkasentem, spełniałem drobne zlecenia, zamawiałem koncentraty itp. Znałem niemiecki.

Z czasem rozlewnia unowocześniła się maszynami do mycia butelek i butelkowania, saturatorami. Mam i ja pewną zasługę. Rodzina Pehlkego była mieszczańska, ale pan Henryk marzył o herbie i "von" przed .nazwiskiem. Napisałem więc list do biura heraldycznego w Berlinie z prośbą o znalezienie koligacji z tym nazwiskiem i ewentualnie - z herbem. Jakżesz byliśmy przyjemnie zaskoczeni (ja i p. Pehlke), gdy w kopercie znaleźliśmy rysunek herbu z opisem. Na pięknym kartuszu na drzewie gniazdo, na nim okazały pelikan (pelicanus) karmiący własną krwią pisklę. Mamy herb i upragnione "von" - mniejsza o dokumentację.

To był taki nieszkodliwy snobizm pana P. Nawiasem wspomnę, że na sierpeckim cmentarzu, najpiękniejszym jest nagrobek rodziny Pehlke.

Dodam jeszcze, że pani Józia W. z okazji świąt Bożego Narodzenia i Wielkanocy przygotowywała paczki z cukrem - prawdziwym rarytasem.

Na początku wojny sprowadziła się do Pehlkego wdowa po bracie Gustawie z dwiema córkami-Jadzią i Klarą. Zajęły drugi domek przy ulicy Farnej, tuż przy wjeździe do "browaru". Jadzia, złota dziewczyna, przesiadywała w kantorze. Ona i my (p. Irena Nowotko i ja) nie mieliśmy tajemnic, czuła się Polką. Natomiast Klara Demke, chyba pod wpływem swego męża, nazisty, pałała nieukrywaną nienawiścią do Polaków. Jej mąż czasem przyjeżdżał w żółtym mundurze SA. Po klęsce Stalingradu zjawił się ich brat Georg (Jerzy), niewidomy. Oczy miał czyste, a tylko drobne sine kropki pod nimi, od odprysków wybuchu. Ten nie puszczał farby, ale byliśmy ostrożni w rozmowach, gdyż pod pozorami uprzejmości, widać było dufność rasisty. Na domiar przesiadywał w kantorku. Jeszcze jesienią 1944-tego roku zamierzał objąć podobny zakład w Przasnyszu, dokąd z nim musiałem pojechać. Po ulicach Sierpca chodził z białą laską i pięknym psem przewodnikiem - collie. Ewakuowali się do Niemiec.

Częstym gościem Pehlkego, który nie unikał trunków, był potężnej postury Niemiec reichsdeutsch Mazur, mówiący doskonale po polsku, Werner. Ten też był miłośnikiem trunków, a zwłaszcza doskonale udającego wódkę, bimbru, w butelkach ze stemplem akcyzy, przemycanego z Legionowa.

Chociaż unikałem, ale przez ciekawość czasem brałem udział w tych "spotkaniach". Obaj mieli do mnie zaufanie, więc rozmowy były ciekawe. Byłem raczej słuchaczem. Werner, będąc wysokim urzędnikiem w sierpeckim Magistracie, zwrócił mi uwagę na wpływające coraz częściej donosy Polaków (na Polaków), a w rezultacie - aresztowania. Była to przykra wiadomość.

Terror stopniowo narastał. Już w listopadzie 1939 roku aresztowano kilkudziesięciu Polaków.16 marca 1940 roku niespodziewanie zostałem aresztowany i osadzony w Gestapo, w domu Wenderlicha, jako zakładnik. W piwnicy zastałem współwięźniów: pana Felicjana Tułodzieckiego - od dawna dobrego znajomego, pana Kazimierczaka - nauczyciela gimnazjum, muzyka, księdza Lisowskiego z Rypina, który schronił się w Sierpcu (nie Ludomira). Leżeliśmy na warstwie słomy zaściełającej, jak się okazało, krew pomordowanych przed kilkoma dniami w tejże piwnicy kilkudziesięciu żebraków, kalek, chorych, zagarniętych przez Gestapo. Mieliśmy czas na rozmowy. Radziliśmy panu Felicjanowi, jako powszechnie znanemu w Sierpcu, by natychmiast po zwolnieniu, wyniósł się z Sierpca. Nie przekonaliśmy go, gdyż zostawiłby bez matki (zmarła niedawno) dwie maleńkie córeczki, sieroty. Po kilku dniach zostaliśmy zwolnieni, gdyż byliśmy zakładnikami w obawie przed rozruchami z okazji zbliżających się imienin Józefa Piłsudskiego. Wkrótce, na początku kwietnia, znów nastąpiły aresztowania, w tym Tułodzieckiego i Kazimierczaka. Zginęli w obozach koncentracyjnych. Ksiądz zdołał ujść ale wkrótce spotkał go ten sam los. O mnie jakoś zapomnieli. Nasi księża, ksiądz dziekan Okólski i wikary Kossakowski, zaraz na początku opuścili parafię. Może właśnie dzięki temu uratowali się, bo i duchowni byli celem nienawiści faszystów. Na ich miejsce przybył ksiądz Roman Słupecki, dzielny kapłan. Pasterzował sierpczanom przez całą okupację, nie uląkł się przemocy. Spotykaliśmy się czasem, pogadywaliśmy, dodawaliśmy sobie otuchy.

Jeszcze raz byłem w Gestapo. Przyjął mnie jasny blondyn z niebieskimi oczyma (nie piegowaty, jak przystało na rasowego Aryjczyka) z harapem na biurku i naganem w uchylonej szufladzie (widziałem stojąc przed biurkiem). Chodziło o dostarczenie sprzętu sportowego dla Hitlerjugend. Ktoś wskazał na mnie - rzekomo dysponującego takim sprzętem (jako harcerz). Udało mi się zdobyć u znajomych kilka piłek i siatek, które zaniosła moja żona.

Na szczęście Niemcy nie zorganizowali w Sierpcu konferencji" nauczycieli w związku z rozpoczęciem (rzekomym) roku szkolnego. "Zorganizowali" je w Rypinie, Lipnie i Włocławku... zakończone masowymi mordami i zesłaniami do obozów. Nasz powiat należał do Regierungs Südostpreussen Bezirk Ziechenau Prowinz Ostpreussen (Konigsberg) tamte - do Gau Danzig. Niemiecka Policja Kryminalna (Kriminalpolizei), Gestapo, SA, Hitlerjugend i inne organizacje nazistowskie miały już swoje placówki i coraz więcej "roboty". Aresztowania, wysiedlania Polaków i Żydów miały miejsce przez całą okupację i wzrastały z dnia na dzień. Za śmierć 1 Niemca ginęło 100 Polaków. W źródłowym dziele "Biuro Informacji i Propagandy SZP-ZWZ-AK 1939-1945" (Warszawa 1987, str. 263) czytamy: "Na ziemiach anektowanych nie pozostawiono ani jednej gazety polskiej, czy drukarni, ani jednego uniwersytetu, ani jednej polskiej szkoły powszechnej, żadnego dzieła sztuki. Ludności polskiej nie wolno było chodzić do teatru, uprawiać sportu. Spisano krowy, kury, auta, dusze ludzkie. Jedynym towarem pozostał niewolnik. Sytuacja taka wpływała, rzecz jasna niezwykle ujemnie na możliwość pracy konspiracyjnej, a szczególnie działalności propagandowej. Niezwykle utrudnione było bowiem organizowanie na tak ciężkim terenie sieci drukarń i kolportażu". O terenie tzw: Warszawa-Okręg Północny jest tylko niewielka wzmianka dotycząca kolportażu prasy podziemnej. Odnosiło się to do Sierpca i Północnego Mazowsza.

Rozpowszechniały się donosy. Redaktor przedwojennego czasopisma "Ziemia Mazowiecka" Ludwik Bomert, z pochodzenia Niemiec, ale patriota polski, został rychło aresztowany wraz z żoną - zginęli bez wieści, wydani przez pastora z Siemiątkowa Koziebrodzkiego -Triebego. W Sierpcu grasował niejaki Gritzner, zaglądający wieczorami do okien. Znani i nienawidzeni byli dwaj żandami: Krauze i Oschmann. Pojawienie się któregoś z nich nie wróżyło nic dobrego. Już w pierwszych tygodniach spalono synagogę na Włókach.W mniejszej natomiast, bliżej mostu, naprzeciw naszego domu, założono lokalny obóz pracy. Więźniowie codziennie wczesnym rankiem wychodzili na roboty dudniąc drewniakami po bruku i po moście na Sierpienicy. Przerzucało się im przez druty chleb i papierosy. Nie mogliśmy pojąć, przekraczało to nasze wyobrażenia, że sąsiad najechał nasz kraj i wprowadził nieznany w dziejach terror. Że wielki naród niemiecki dał się tak ogłupić i znikczemnić. Niemcy - ojczyzna Goethego,Schillera, Manna, Heinego, romantyzmu europejskiego... Witający z entuzjazmem Wielką Emigrację po Powstaniu 1931 roku z Mickiewiczem na czele. Jeszcze dziwniejsza wydaje się nienawiść nazistów do Żydów. Żydzi w poprzednich wiekach odnosili się do Niemców z miłością i zaufaniem. Nie posiadając własnej ojczyzny, prześladowani, tam czuli się bezpieczni. Podobnie jak w Polsce. Przecież jidisz to dialekt niemieckiego.

Trzeba być sprawiedliwym i przyznać, nie wszyscy Niemcy, zwłaszcza reichsdeutsche, byli tak zezwierzęceni. Ale ogromna większość była wroga, w najlepszym wypadku obojętna, zrzucająca wszelką odpowiedzialność na Hitlera, wykonująca "tylko rozkazy, zgodnie z prawem". Często ukrywający swoją przychylność lub współczucie w obawie przed donosami sąsiadów. Na przykład pewien żandarm, Poloszek, Mazur mówiący świetnie po polsku, po bliższyzn poznaniu, rozmawiał ze mną nawet o "Na tropach smętka" Wańkowicza. Niestety - wkrótce został przeniesiony. "Ludzki" też był wysoki urzędnik Starostwa - Hahn - można było otrzymać u niego Buzugschein na buty, ubranie, naftę do prymusa itp.

Pehlke nie był wyjątkiem. Także rzeźnik Bärwald, piekarz Schramm, Lange, Gede, Miller i Meyerowie z Nadolnika i Łukomia, Henryk Bomert z Mieszczka (młynarzeżony Polki), Leya, Strelau, Wurzbacher, Döring, Dreyer, Schingowsky, Horn byli przyjaźni, chociaż starali się tego nie okazywać. Pewnego sobotniego popołudnia wybraliśmy się z teściem rowerami do wsi Cisse (w głębi lasu) na świniobicie. Oczywiście był tam bimber, dobra zakąska i "oczko" popularne wówczas. Szła mi dobrze karta. Naraz, gdzieś koło północy bez pukania wchodzi żandarm: "Guten Abend, wie gehst?". Stawia karabin w kącie, zdejmuje hełm. Patrzymy zdziwieni, ale miejscowi prawie nie zwracają uwagi. Żandarm zasiada przy stole i bierze udział w grze. Dałem. mu nawet wygrać. Ugoszczony, z wałówką, pożegnał zebranych. Byli i tacy żandarmi.

Adam Zwoliński