3/2000
Narodziny konformisty
Jan Burakowski
(Fragment powieści "Urlop na wyspie Kyalt")

Odtwarzałem z pożółkłych już często i wyblakłych dokumentów i zamierzchłą już przeszłość Wojewódzkiego Ośrodka Metodycznego w Krasnogórze i to co działo się dopiero wczoraj. I sam byłem zdumiony ile przez te prawie czterdzieści lat było mniej lub więcej ważnych prac, inicjatyw, osiągnięć rzeczywistych i pozornych, triumfów i porażek. I jednocześnie utwierdzałem się w przekonaniu, że bardzo wcześnie wrosłem w istniejący system i stałem się jego narzędziem. Wcześnie wrosłem? - Nie - ja przecież rosłem wraz z tym systemem! Przecież w Ośrodku tkwiłem niemal od zawsze. Na pewno nie zadawalałem się rolą bezmyślnej śrubki. Owszem sporo krytykowałem, zgłaszałem różne inicjatywy a niektóre z nich zdołałem nawet wprowadzić w życie. Nie tylko drobne pomysły na skalę własnej instytucji i nie tylko te nadające pewną specyfikę pracy metodycznej w "oświacie" województwa krasnogórskiego. I w skali krajowej sporo rozwiązań funkcjonujących do tej pory nosi stempel "krasnogórskich". Niewątpliwie jest w tym jakaś cząstka - przeważnie duża - działalności naszego Ośrodka i moich własnych przemyśleń i działań. Niewątpliwie. Ale jednocześnie realizowałem też to czego osobiście nie akceptowałem, ot po prostu dlatego, że tak robili wszyscy. I z roku na rok mniej w mojej pracy było własnego zapału i własnej inicjatywy a więcej tego co robili wszyscy. Pewnie już gdzieś w końcu lat 60-tych zaczęło we mnie narastać przekonanie, że nie bardzo warto walczyć z wiatrakami i porywać się z motyką na słońce. Oczywiście nie było tu jakiejś granicznej daty - dnia i godziny, gdy z entuzjasty przekształciłem się w konformistę, to tylko z upływem czasu zmieniały się, niepostrzeżenie dla mnie samego, proporcje ... Choć, czy naprawdę nie było takiej daty, wydarzenia, faktu? A może była?

W 1966 - a może 1967? - roku odbywała się kampania sprawozdawczo -wyborcza przed kolejnym - chyba V - Zjazdem PZPR. Miałem wtedy niewiele ponad trzydzieści lat i byłem chyba w swych "najlepszych latach": pełen dynamizmu życiowego, podsycanego jeszcze niewątpliwymi osiągnięciami na różnych polach.

Agnieszka i Tolek byli już uczniami, dziećmi z których rodzice mogli być tylko dumni. Krzysia była w zaawansowanej kolejnej ciąży i byliśmy awansem pewni, że i to kolejne - trzecie i jak ustaliliśmy ostatnie - nasze dziecko będzie co najmniej tak udane jak starsza dwójka. Po przejściu na emeryturę dyrektora Jaśkowskiego mnie powierzono przed rokiem jego stołek. Byłem najmłodszym w Polsce dyrektorem Wojewódzkiego Ośrodka Metodycznego. Jakby tego było jeszcze mało, również przed rokiem zostałem wybrany prezesem Zarządu Okręgu Związku Nauczycielstwa Polskiego. Sporo pisałem i drukowano mi wszystko. Pracowałem dużo a chciałem jeszcze więcej. Chciałem nie tylko pracować w potocznym tego słowa znaczeniu. Chyba woda sodowa uderzyła mi do głowy i ubzdurałem sobie, że potrafię coś więcej niż być szefem niedużej instytucji, lokalnym działaczem związkowym i autorem tygodnika branżowego. Kimś więcej, coś więcej ... Na konferencji miejskiej PZPR zostałem wybrany delegatem na konferencję wojewódzką a wiele oznak wskazywało, że nie będzie to kres moich sukcesów w tej kampanii. Michał Olbiński - kierownik Wojewódzkiego Ośrodka Szkolenia Partyjnego, z którym byłem zaprzyjaźniony, zdradził mi w zaufaniu, że jest pewne, iż wejdę w skład Komitetu Wojewódzkiego a rozważa się także możliwość zgłoszenia mojej kandydatury jako delegata na Zjazd Partii. To już było blisko szczytu naszego polskiego politycznego Olimpu. Michał, który z ramienia Komitetu sprawował opiekę nad Komisją Oświaty przy Komitecie Wojewódzkim, uważał za rzecz oczywistą, że stanę też na czele tej Komisji /no, może zostanę tylko wiceprzewodniczącym, gdyż tradycyjnie przewodniczącym Komisji Oświaty, z uwagi na jej wagę, był sekretarz propagandy KW/. O tych projektach mówiono w zaufaniu chyba nie tylko mnie, gdyż ten i ów jeszcze przed Konferencją Wojewódzką gratulował mi sukcesu. Figlarny los jednak chciał, że między konferencją miejska a konferencją wojewódzką miała miejsce narada aktywu z instytucji oświatowych i kulturalnych poświęcona "bieżącym problemom pracy partyjnej". Jeden z referatów wygłosił jakiś pracownik Komitetu Centralnego, którego nazwiska już nie pamiętam. Referat był tyleż gładki co nudny i na pewno nie zwróciłby niczym mojej uwagi, gdyby towarzysz referent nie eksponował uparcie ulubionej myśli Władysława Gomułki, która od dawna szczególnie mnie irytowała. - Że całej inteligencji polskiej, poza nielicznymi niechlubnymi wyjątkami, bliskie są ideały i cele socjalizmu ale jednak najbardziej zrośnięta z socjalizmem jest inteligencja techniczna - "z uwagi na jej ścisły związek z procesem produkcji i codzienne kontakty inżynierów z klasą robotniczą". Zabrałem wtedy głos. Byłem w dobrej formie - chyba w zbyt dobrej - a swady dodawała mi irytacja. Wyraziłem zdumienie tym sądem i osądem, bo przecież to codzienna żmudna praca inteligencji humanistycznej - nauczycieli, bibliotekarzy a przede wszystkim dziennikarzy i pisarzy - wdraża w myślenie i serca społeczeństwa ideały socjalizmu. Zakończyłem apelem, by bardziej tę inteligencję doceniać - nie tylko przy okazji rocznicowych cenzurek dla społeczeństwa ale także w taryfikatorach płac - bo właśnie nauczyciele zajmują końcowe miejsca w tych taryfikatorach. Otrzymałem, jako jedyny dyskutant, huczne oklaski, wiele osób siedzących bliżej ściskało mi dłoń a sekretarz propagandy prowadzący obrady ocenił mój głos jako ciekawy, choć dopatrzył się w nim małej nutki demagogii. Po tej naradzie chodziłem w aureoli odważnego towarzysza a grupa delegatów na konferencję wojewódzką ze środowiska oświatowego na specjalnym spotkaniu mnie właśnie a nie kuratora zobowiązała do przedstawienia w czasie obrad plenarnych problemów środowiska nauczycielskiego. Owszem zabrałem na plenum głos i nawet otrzymałem oklaski, choć nie były one tak burzliwe jak na wcześniejszej naradzie. Specjalnie się temu nie dziwiłem, bo moje przemówienie było przydługie, z uwagi na ogrom problemów a momentami chyba i nudne, bo naszpikowane liczbami, mającymi udowodnić zarówno wielkie osiągnięcia jak i niemniej wielkie potrzeby naszej wojewódzkiej oświaty. Wreszcie nadszedł czas wyborów. Zgodnie z przyjętym regulaminem, większość kandydatów na członków władz wojewódzkich i na delegatów na Zjazd Krajowy zgłaszało prezydium Zjazdu Wojewódzkiego a część /chyba 1/4 dopuszczalnej liczby/ - delegaci "z sali". Na żadnej z zaproponowanych przez prezydium list nie było mojego nazwiska - nawet do komisji rewizyjnej. W naszej grupie, po krótkiej chwili konsternacji, zapanowało poruszenie i towarzysze postanowili nadrobić to oczywiste przeoczenie Prezydium Zjazdu. Gdy przyszło do zgłaszania z sali kandydatów na członków Komitetu Wojewódzkiego, wytypowany przez grupę towarzysz szybko i gorliwie podnosił rękę a nawet zrywał się z miejsca kilka razy ale przewodniczący obrad jakoś aż do końca zgłaszania kandydatur nie potrafił go dostrzec - choć Marek Zieliński, dyrektor Technikum Samochodowego, był chłopem na schwał a siedzieliśmy na wprost prezydium. Podobnie było z kandydaturami do komisji rewizyjnej Komitetu Wojewódzkiego. Gdy dobrnęliśmy do wyboru delegatów na Zjazd Krajowy, Marek podnosił rękę już bez przekonania, bo uświadomiliśmy sobie w pełni, że jego postać jest dla przewodniczącego i jego otoczenia absolutnie niedostrzegalna. Salę obrad opuszczaliśmy oklapnięci. - "Cóż, Janeczku - mruknął Zieliński, pechowy "zgłaszacz" - wygląda na to, że nie życzą sobie byś na Zjeździe polemizował z Towarzyszem Wiesławem". W dwa tygodnie później konstytuowały się komisje Komitetu. I owszem - zostałem powołany do Komisji Oświaty - ale oczywiście nie jako jej przewodniczący ale - podobnie jak w poprzedniej kadencji - zwykły członek - i to taki drugorzędny, bo nie będący członkiem Komitetu.

Tak ... To właśnie wtedy zrozumiałem dobitnie po raz pierwszy, że są określone granice działania dla człowieka aktywnego i że wcale nie wyznaczają ich rzeczywiste zdolności i możliwości czy też zaangażowanie tego człowieka. Owszem, mogę sobie mówić co chcę, mogę sobie pozwolić nawet na dosadną krytykę sądów Pierwszego Sekretarza - nie wsadzą mnie za to do więzienia ani nawet nie udzielą nagany. Tyle tylko, że uszy, dla których moje słowa są przeznaczone, niczego nie usłyszą. A gdy będę zbyt namolny - przyjdzie moment, że bez żadnej draki skieruje się mnie na jakiś boczny tor, gdzie nikomu specjalnie zawadzał nie będę swym niewyparzonym jęzorem. A miejsce w głównym nurcie rzeczywistości jest zarezerwowane dla tych, którzy inteligentnie potrafią udowodnić, gdy trzeba, że czarne jest - no może niezupełnie białe ale co najwyżej szare.