3/2000
WSPOMNIENIA ABSOLWENTÓW
A jednak znalazłam sposób na życie
Zofia Aptowicz (z domu Kłobukowska)

Zofia Kłobukowska (później Aptowicz; ok. 1950 r.)

Od wielu lat ramy dostępnego mi świata są ciasne - wyznaczają je cztery ściany mieszkania przy ul. Pogodnej we Włocławku. Tak chciał los. A przecież długo moje życie było ruchliwe, wypełnione po brzegi pracą i codziennymi troskami...

W 1953 roku ukończyłam studia historyczne na Katolickim Uniwrsytecie Lubelskim. Po kilkumiesięcznym pobycie u rodziny w Sierpcu przeniosłam się do Warszawy. Nie przypadkowo - tu otrzymałam świetną pracę w Bibliotece Narodowej i rychło wyszłam za mąż za Andrzeja Aptowicza, lekarza weterynarii rodem z Płocka.

Zamieszkaliśmy w Wawrze k/Warszawy, gdzie moi rodzice kupili nam domek jednorodzinny. Tu też przyszła na świat nasza córka - Anna. Przerwałam pracę zawodową by zająć się jej wychowaniem. Gdy Ania miała roczek, mój mąż otrzymał propozycję doskonałej pracy w Płocku - w Zakładach Mięsnych na stanowisku naczelnego lekarza. Trudno było z tego nie skorzystać. Sprzedaliśmy więc dom w Wawrze i rozpoczęliśmy nowy etap życia. Nie mieliśmy na razie gdzie mieszkać, więc ja z córką i nienarodzonym jeszcze synem (bo okazało się, że jestem w ciąży) zamieszkaliśmy w Sierpcu, u moich Rodziców, a mąż w Płocku.

Natychmiast po przyjeździe do Płocka, mąż rozpoczął budowę nowego domu, gdzie mieliśmy zamieszkać już na stałe. W 1961 roku urodziłam szczęśliwie dużego, zdrowego chłopaka, Jerzego, który pierwszy rok życia spędził u dziadków w Sierpcu. W 1962 roku nasz nowy dom w Płocku został ukończony i zamieszkaliśmy w nim. Dzieci rosną, opieka nad nimi i utrzymanie dużego domu pochłania mnie całkowicie. Los nie był jednak dla mnie łaskawy zbyt długo. Szczęśliwe lata wypełnione tylko zwykłymi obowiązkami żony i matki rychło kończą się. W 1969 r. zachorowałam na gościec postępujący, chorobę nieuleczalną, która niszczy systematycznie stawy i mięśnie, by w końcu doprowadzić do pełnego kalectwa. Leczę się odtąd stale - początkowo w Instytucie Reumatologii w Warszawie, potem w szpitalu w Płocku. Na szczęście choroba postępuje powoli, tak, że przez dłuższy czas mogłam prowadzić prawie normalny tryb życia, a deformacje stawów były jeszcze niewielkie. Dzieciaki uczyły się dobrze, nie sprawiały specjalnych kłopotów, za to wciągały się w różne domowe zajęcia, by mi ulżyć w pracach domowych. Z latami traciłam oparcie w domu rodzinnym w Sierpcu - w 1962 roku umiera mi matka, po 10 latach (1972 r.) także ojciec. Nasz młyn w niewyjaśnionych okolicznościach spalił się, dom z przyległościami sprzedaliśmy. Jakby mało było nieszczęść, mój mąż przeżył zawał serca, bardzo rozległy. Wyszedł z opresji "obronną ręką". Żył jeszcze 14 lat. Moja choroba się pogłębia, nie wychodzę już na ulicę. Dzieci kończą studia - syn politechniczne, córka germanistykę. Zakładają własne rodziny.

Ale widocznie stabilizacja nie jest mi sądzona. Cały świat zaczyna mi się walić. Mojego męża dotyka drugi zawał, tym razem śmiertelny. Rozpada się małżeństwo córki. Ale życie musi toczyć się dalej. Syn z żoną, która kończy właśnie studia politechniczne przenoszą się do Włocławka, skąd ona pochodzi i ma tam matkę i córeczkę z pierwszego małżeństwa. Wkrótce rodzi się im Monika, moja rodzona wnuczka. W tym samym okresie moja córka poznaje na wycieczce we Włoszech, w Wenecji, turystę Niemca (Bawarczyka), za którego po roku znajomości wychodzi za mąż i wyjeżdża do Niemiec. Początkowo mieszkają w Berlinie, później w Bawarii. To strasznie daleko, ok. 20 godzin jazdy pociągiem. Nie ma rady - nie mogę w Płocku dłużej mieszkać sama. Decyduję się więc sprzedać dom. Za uzyskane w ten sposób pieniądze kupiłam we Włocławku mieszkanie synowi i sobie małą "kawalerkę".

W zespole artystycznym przy Domu Kultury w Sierpcu. Od lewej: Tadeusz Tężycki, Zofia Kłobukowska, Grażyna Waszczewska, Irena Pełkowska, Wanda Lendzionowska, Sewer Ogrodowicz

Wszystko się pięknie udaje i układa do momentu wyprowadzki z Płocka, ale los jednak o mnie pamiętał... Podczas przenosin pękła mi samoistnie kość biodrowa. Stałam się w jednej chwili całkowitą kaleką, bez możliwości chodzenia. Przebywałam w szpitalu, gdzie miano mi zakładać endoprotezę stawu, ale okazało się, że mój przypadek nie nadaje się do operacji ze względu na silną ostreoporozę, czyli zrzeszotawienie kości. Wybrano mniejsze zło, to znaczy pozwolono się zrosnąć temu mojemu rozsypanemu stawowi, bez możliwości chodzenia. Mogę tylko siedzieć. Jestem i tak zadowolona, bo mogło być gorzej. Podczas pobytu w szpitalu "faszerowali" mnie środkami przeciwbólowymi, tak że nabawiłam się nieżytu żołądka, nerwicy serca itp. "Wychodzenie" z tych dolegliwości trwa do dziś, przyplątują się nowe i tak to wygląda. Ale się nie daję! - Mieszkam sama w pięknej kawalerce, opiekuje się mną do południa siostra PCK, obiad przynosi mi teściowa syna, a kolację i wieczorną toaletą zajmuje się mój syn Jurek, który mieszka w pobliżu. Moja córka Ania odwiedza mnie 2 - 3 razy w roku, dzwoni zaś w każdą sobotę, dba o mnie, przysyła paczki. Najbardziej cieszę się jednak, że jej nowe małżeństwo jest bardzo dobre, sytuację materialną też ma niezłą, tylko nie mają dzieci i to jest ciemna strona ich związku. Ma jednak do kochania Moniczkę, którą stroi od "stóp do głów".

W sumie moje życie ułożyło się zupełnie dobrze, a ja należę do osób podporządkowujących się losowi. Minęło ćwierć wieku odkąd jestem poważnie chora i zdążyłam się już przyzwyczaić do wielu rzeczy w tym i do samotności. Znalazłam sobie sposób na życie, mianowicie, rozpoczęłam pisanie "sagi rodzinnej", czegoś w rodzaju wspomnień o rodzinach Ojca, Matki i Męża. Nawiązałam korespondencję z żyjącymi członkami rodzin, każdy dorzuca coś nowego i tak powstaje obraz minionych czasów, czasów dzieciństwa, młodości i wieku dojrzałego. Trzeba to wszystko ocalić od zapomnienia, bo czas ucieka, a pamięć jest ulotna. Życie teraz stało się takie okrutne, złe i nie wiadomo, co nas czeka i nasze dzieci. "Dlatego "ciągnę" tę sagę dla mojej wnuczki, która może kiedyś zechce to przeczytać. I koniec końców czas mam tak wypełniony, że o nudzie nie może być mowy.